Recenzja wyd. DVD filmu

The Day Today (1994)
Andrew Gillman
Christopher Morris

Pająki nigdy nie będą mówić, twierdzi ambasador

Tak wstrząsające wieści zaserwuje nam tylko "The Day Today" - kamień milowy dla angielskiej komedii telewizyjnej po przestoju na początku lat 90. i więcej niż spadkobierca tradycji Monty Pythona,
Tak wstrząsające wieści zaserwuje nam tylko "The Day Today" - kamień milowy dla angielskiej komedii telewizyjnej po przestoju na początku lat 90. i więcej niż spadkobierca tradycji Monty Pythona, sam będący później inspiracją dla wielu (włączając twórcę Borata i kreatorów "The Office" z anteny BBC). Jednak projekty związane z enigmatyczną osobą Christophera Morrisa zawsze mają jakieś motto i cel, oprócz wzbudzenia uśmiechu na twarzy. Tym razem jest to: "Nie ufaj bezgranicznie mediom" - jakże trafne hasło dla parodii serwisu informacyjnego. Powstały w 1994 roku miniserial rozpoczyna się wielkim "bum" pod postacią dopracowanej w każdym szczególe i nowoczesnej jak na swoje czasy czołówki, zasłużenie zresztą nagrodzonej BAFTĄ. W ultranowoczesnym studio ekipą reporterów dyryguje arogancki i nadmiernie ambitny Christopher Morris, z arcypoważną miną wypowiadający największe bzdury w stronę kamery (prowokując nawet wojnę pomiędzy Australią i Hong-Kongiem, by jako pierwszy nakręcić o niej materiał). Pod złudną powłoką powagi kryją się jednak wielkie pokłady zgrabnie wplecionego w rzeczywistość absurdu. Obejrzymy reportaż o więźniu, który uciekł przed chcącymi go zjeść policjantami w trakcie faszerowania mu ręki czosnkiem, psychodeliczną prognozę pogody i komentarz śmiertelnie poważnej dziennikarki do zamiany walut przez Włochy i Francję. Chłodny profesjonalizm reporterów sparaliżuje przechodniów, przepytywanych w sekcji "Speak your Brains", gdy chęć "niezbłaźnienia się" nieznajomością tematu każe im wygłaszać opinie na temat nieistniejących zjawisk. Złapiemy się na tym, że przypadkowo dobrane pod informacje obrazy uwiarygodnią je dla nas w dużym stopniu. Twórcom pozostaje pogratulować stworzenia hybrydy grubo zarysowanej parodii z  jakże finezyjną satyrą, zgrabnie balansującą na granicy rzeczywistości. Powstała rzecz dopracowana w każdym szczególe - wszystko, poczynając od napisów wyświetlanych w tle za reporterami, po paski  przesuwające się w dole ekranu i akcent prowadzących, może okazać się równie warte uwagi, co sytuacje pierwszoplanowe. Choć ekipa wywiązała się ze swojego zadania bardzo dobrze, na uwagę zasługuje postać Alana Partridge'a, obdarzonego ekspresyjną mimiką dziennikarza sportowego z "zaczeską", który brak jakiegokolwiek pojęcia o sporcie nadrabia  bezczelnością i nietaktem. Kreującemu go Steve'owi Cooganowi powierzono później własny program o nazwie "I'm Alan Partridge", co - niestety - ograniczyło go na zbyt długie lata do roli reportera. A szkoda, bo jego talent bazuje z pewnością nie tylko na vis comica, choć ciężko jej nie dostrzec i w tych momentach, jak kiedy stara się być przesadnie poważny, pytając widzów w kampanii społecznej, czy prowadzenie po spożyciu alkoholu jest "cool", rzucając się pod maskę samochodu.  Wrażenie robią też fragmenty, w których Morris wciela się w wybrane ikony przemysłu muzycznego, nie zadowalając się jednak tylko zamianą tekstu "obrabianych" kawałków.  W rezultacie otrzymujemy kilka porządnie zrealizowanych klipów, które stylistycznie tak wpasowują się w  poddany obróbce repertuar, że dla tej części fanów, którzy nie są w stanie wyczuć satyry, mogłyby z powodzeniem ujść za utwory ich ulubieńców (jak nielubiana przez fanatyków Nirvany piosenka "Panty Smile", rzekomo użyta przez Cobaina jako podkład do reklamy podpasek, czy kawałek gangsta rapera Fur-Q, zabijającego swoich wchodzących na scenę fanów w rytm piosenki "Uzi Lover"). Są to nieliczne dowody na istnienie sporego potencjału parodystycznego i muzycznego u Morrisa, który to w toku programu wciela się w oszczędniejsze pod względem gry postaci. O tym, że program nie zdezaktualizował się pod względem wymowy, najlepiej świadczy wstawka zatytułowana "This is Our War", reklamująca składankę największych przebojów podłożonych pod zdjęcia z działań wojennych (za jedyne £10,99!). Widok żołnierzy z rękoma w powietrzu, maszerujących pod bronią w takt "Hands Up! Baby, Hands Up!" mówi za siebie o tym, na czym z zamiłowaniem żerują media, dla których to właśnie tragedia jest źródłem największych przychodów.  I największym sukcesem twórców jest obnażenie ich wpływu na "łykającego" wszystko współczesnego widza, pokazując, jak wiele  informacji jest on w stanie uznać za prawdziwe, jeśli zostaną mu podane w profesjonalny sposób. Osobiście dostrzegam w serialu niezaprzeczalnie inteligentny, mocno anarchistyczny, momentami surrealistyczny i często kontrowersyjny rodzaj humoru, co każe go określić rzeczą raczej dla "koneserów". Mnie więcej do szczęścia nie potrzeba, czego dopełnia brak wszechobecnego już dziś śmiechu z taśmy. Mimo że  produkcja w zdecydowanie pozostaje dziś w kręgu kultowości, wśród tych, którzy ją obejrzeli i -co ważne-zrozumieli, ciężko znaleźć osoby, które odmówią jej miana dzieła geniuszu. Satyra jest bowiem rzeczą trudną, a stworzenie ponadczasowej satyry w tak szybko zmieniającym się świecie, jeszcze trudniejszą.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones